2010/08/30

iscream! i don't feel alright in spite of these comforting sounds you all make.

wypadało by powiedzieć, że znów zamykamy, bo szykuje się kolejna wizyta w sąsiedniej, niemieckiej prowincji, ale żeby zamknąć, trzeba by uprzednio otworzyć.

mam nieodparte wrażenie, że już jesień, jest zimno, ciemno, mokro oraz idzie zima. mam też drugie nieodparte wrażenie, że coraz bardziej robię się podobna do brackiego pod względem odludkowości. ludzie mnie drażnią. drażni mnie, gdy nie mają żadnego poważania bezpieczeństwa i komfortu drugiej istoty ludzkiej w przestrzeni, otwierają parasole wycelowane w czyjś (czyt. mój) brzuch albo trzymają je tak, że przy wymijaniu się wzajemnym próbują utrafić w czyjeś (czyt. moje) oko. i co z moimi prawami człowieka do cudzego pomyślunku, się pytam, Wiśnia?

odbył się dead weather dawno oraz słusznie, gdańsk... a dokładnie jego miniaturowe stare miasto, jest zupełnie psepiękne. tuż przed gdańskiem, były warszawskie letnie dni dżezowe, gdzie byli m.in. tacy niezwykle sprawni instrumentaliści:

o wyższości offa nad świętami bożego narodzenia nie trzeba mówić zbyt wiele, sądzę. można wspomnieć, że bilety dostaje się z radio, ha.
więc potem, ale też dawno, odbył się off, tradycyjnie na pole namiotowe nie wpuszczają, jeśli wcześniej się nie zmoknie dostatecznie, a jak się nie chce zmoknąć, to straszą piorunami jeszcze. potem drażnią ludzi rzekomymi zmianami regulaminu z dnia na dzień, fatalnym działaniem informacji i drogim pićkiem, ale człowiek i tak wyjeżdża ogólnie szczęśliwszy i z chęcią powrotu za rok. 3 stawy dobre jak słupna, moim przygłuchym zdaniem wcale nie było za głośno, jak twierdzą niektórzy, jedynie przeszkadzało faktycznie to przenikanie się dźwiękowych przestrzeni każdej ze scen. ale co tam.
stare voovoo jest psychodeliczne - Wiśnia na to: "no pewnie, nie wiedziałaś?". nie.
a place to bury strangers, mimo świetnej nazwy nie zdołało nas zatrzymać, coś nie tak z dźwiękiem było...:) chodzi mi o nagłośnienie, ajm not biing sarkastik. chociaż...
the fall było trochę żenujące - a może prawdziwie punkowe - po komentarzach gh+ już nic nie wiem! no dobra, wiem. że cudze legendy są trudno przyswajalne, szczególnie, gdy odgrzewane. i pijane.
MEW, drogie państwo, wyszło na bis. czy to jest zwyczajne na festiwalach? spodziewam się wobec czego ich powtórnego przybycia ogłoszonego ze sceny z uniwersalnym "soon", co powinno oznaczać, że najpóźniej w przyszłym roku, dobrze kombinuję? mieli zupełnie nie pasującego tancerza na scenie. od czapy. ale to i tak miód na serce, że mogłam sobie ich zobaczyć z absolutnego bliska i posłuchać na żywo.

dinosaur jr. należy do rodzaju legend lepiej przyswajalnych.
lali puna jest produktem niemieckim, leży na tej samej delikatesowej półce, co wrocław - czyli: biorę!
bipolar bears, zaraz... jeśli są z wro, to by znaczyło, że... dobra, mniejsza z tym. fajni. bear power!
lao che, drogie państwo, wbrew temu, co twierdzi Wiśnia, nie dało rady. czy to zmęczenie, czy to ogromna lubość występu dla tylko własnej publiczności - miałam wrażenie, że nie cieszą się jakoś specjalnie z tego grania, i choć spięty być może nie od parady ma taką ksywę, to jak pamiętam poprzednie okazje, bywał luźniejszy.
bear in heaven, oh yeah, new york, new york, bear power! new york jest, zda się, moją muzyczną naturą. jedną z.
casiokids - nie. eurowizja.
shearwater - tak. proszę sobie puścić shearwater, polec w trawie, i patrzeć w niebo, gdy suną po nim szybowce. tak.
flaming lips, any kind of monkey.

prawie, drogie państwo, zaspałam! bardziej to było szoł niż koncert. nie, żeby nie było udane, oj, efektowne, pompiaste i w ogóle, ale na dłuższą metę, po zapoznaniu się ze skłonnością pana coyne'a do wzywania kosmicznych mocy na rzecz pokoju na świecie (i przestrzegania praw człowieka w dorozumieniu), ja, niżej podpisana, pozostanę przywiązana bardziej do samej cudnej "embryonic" niż do całego bendu. lucky me, koncerty grały przede wszystkim ostatnie płyty:)

nie przypomnę sobie odkrycia na miarę caribou sprzed dwu lat, ale nie powiem, było dobrze.

ponieważ jestem w nastroju do raczej krzyczenia i złości, objadania się icecreamami, przerabiania house'a i porzucania pracy, tak, tej pracy, to niniejszym się oddam temu, w szczególności, objadaniu się, ponieważ od i scream będzie się trzeba odzwyczaić przez wzgląd na wkrótce się mającą drastycznie zmniejszyć przestrzeń mieszkalną, któraż to w dodatku przyjmie formę bardzo nie-wolnostojącą, dzieloną z obcymi sąsiadami z góry, z dołu i z boku, obcymi, a mimo to znajdującymi się niewyobrażalnie blisko, tuż za ścianką z kartonu w jakimś tzw. budynku wielorodzinnym. dobra, nie będę udawać, że mnie akurat obcy sąsiedzi obchodzą:) no, ale krzyczeć nie wypada, więc siedzę cicho. and ice cream.

post scriptum czyli bis.

2 komentarze:

  1. Love U sis. serio serio.
    Leżenie na trawie dzisiaj mało komfortowe, a szybowce.... ech... jesień idzie. NYC u mnie ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ah, u mnie ice czekają domowego wyrobu. Wiśnia robi najlepsze na świecie.

    OdpowiedzUsuń